Tego
jak często pojawiam się tutaj i znikam nie muszę wyjaśniać chyba nikomu, kto
chociaż raz miał styczność z moim blogiem. Powody bywają różne – czasem dzieje
się życie i są egzaminy i zaliczenia bardzo trudne (no dobra, jako prawie
świeżo upieczona pani magister mogę stwierdzić, że (niestety?) już były), a i
ze znajomymi nawet lubię się czasem spotkać. Ale mimo wszystko największym z
powodów, które mnie od bloga odsuwają jest brak komputera albo komputer
permanentnie zepsuty.
Doszłam już w życiu do takiego momentu, w którym jestem
zdania, że mam coś światu do zaoferowania i że to nawet byłoby ciekawe i wartościowe,
że może fajnie byłoby te miliony myśli, które codziennie pojawiają się w mojej
głowie i nie dają mi spokoju jakoś zmaterializować. Ale telefonem to jednak
słabo się cokolwiek materializuje, powoli bardzo. I tak mi ucieka czas, a ja
dalej sądzę, a może i coraz bardziej intensywnie, że wiele jest tematów, które
chciałabym poruszyć, mniej lub bardziej ważnych, bo jako człowiek myślę o
wszystkim i mam może nawet coś do powiedzenia.
Pierwszym
z takich tematów są tatuaże i opinia ludzi, którzy zazwyczaj sami żadnych dziar nie posiadają.
Mam pięć tatuaży, trzy drobne, napisane dla mnie odręcznie przez przyjaciół
(nadgarstek, plecy i okolice obojczyka), geometryczne pióro wypełnione akwarelą
(przedramię) oraz trzy róże (od ramienia po bok mniej więcej do wysokości żeber). Pomysłów
na kolejne mam mniej więcej trzy miliony. I wszystko byłoby cudownie, bo
tatuaże są tą właśnie formą samowyrażania, która przemawia do mnie najbardziej i
uszczęśliwia mnie, jak nic innego na tym świecie.
Jednak nie wszyscy podzielają mój entuzjazm i tu zaczynają się schody.
Nie byłabym w stanie nawet zliczyć, ile już razy słyszałam, że (najczęstsze
warianty): 1) nie znajdę pracy (klasyk!), 2) będę brzydko wyglądać na starość
(bo przecież ludzie, którzy nie posiadają tatuaży wyglądają na starość tak
bardzo atrakcyjnie), 3) wyglądam jak więzień (to akurat podejście moich
rodziców, ale ich opinia jest o tyle lepsza, że usłyszałam ją raz i wystarczy,
nie powtarzają mi tego, jak bardzo okropne są tatuaże na każdym kroku, god
bless!), 4) szpecę swoje ciało, 5) i – tu hit – nigdy w życiu nie znajdę
partnera, bo tatuaże są takie niekobiece i ogólnie ohydne i co ja sobie
wyobrażam.
Wiem
oczywiście, że decydując się na tatuaże powinnam liczyć się z tym, że ludzie
mają różne gusta i zazwyczaj lubią dużo mówić na temat wszystkiego, co ich nie
dotyczy, bo przecież są ekspertami w zakresie kobiecego piękna i wszelkiego
typu zdobień ciała i w ogóle czegokolwiek. Wszystko rozumiem, każdemu się może
wydawać, że jego zdanie jest najważniejsze i mnie to nie powinno ruszać, bo
robię tatuaże dla siebie, a jak się komuś nie podoba, no to przecież jego problem. Tylko, na litość boską, jeżeli słyszę na każdym
niemal kroku, że co ja robię i jak ja zamierzam znaleźć pracę i męża, to szlag
mnie trafia na miejscu. Te „obawy” związane z pracą jeszcze mogę jakoś
zrozumieć, bo faktycznie jest tak, że w wielu miejscach taki rodzaj zdobienia ciała wzbudza kontrowersje i wydziarany pracownik w całkiem wielu przypadkach wciąż jeszcze
jest kimś abstrakcyjnym, oderwanym trochę od rzeczywistego obrazu
społeczeństwa. I tak dalej.
Ale argument w stylu „bo męża nie znajdziesz”? Bo
„tatuaże są takie niekobiece”? Po pierwsze, skąd pomysł, że jedynym słusznym
scenariuszem na moje późniejsze życie jest znalezienie męża? A co jeśli go nie
znajdę i będę singielką otoczoną swoją prywatną armią kotów? No tak, wszystko
to wina tych cholernych tatuaży i gdybym ich nie zrobiła, to może miałabym
szansę na szczęście do końca życia, a tak to cały misterny plan poszedł się…
no, nie wyszedł i czeka mnie przyszłość bardzo nieszczęśliwa i pewnie skończę
pod jakimś mostem, albo bóg tylko raczy wiedzieć gdzie. Tak całkiem serio, jeżeli ktoś nie lubi tatuaży, bo uważa je za
tak odrzucające, albo go po prostu nie pociągają, albo co tam jeszcze, to nie
jest to osoba, która sobie będzie mną zaprzątać głowę i vice versa. Ludzi jest
tak wielu, że zapewne znajdzie się ktoś, kto te szpetne rysunki na mojej skórze
uzna za fajne, całkiem atrakcyjne nawet.
Boli trochę, że
nie widzimy, że gusta są różne i jeżeli nam się coś nie podoba, to nie znaczy,
że jest to złe i do niczego. Może warto czasem unieść się ponad naszą wizję
świata i zdać sobie sprawę, że inni ludzie mają po prostu inne upodobania. I że
jeśli nikomu swoim zachowaniem nie robią krzywdy (i argument w stylu „bo to
narusza moje poczucie estetyki” to żaden argument), to może po ludzku warto
sobie odpuścić i dać im żyć po swojemu? Bo przecież warto. Nam będzie łatwiej,
a i innym milej. Polecam spróbować.
Ale
ale, żeby nie było tak negatywnie i że świat jest okropny i ludzie mnie nie
rozumieją, to mam w gronie swoich znajomych sporo osób, które moją pasję do
tatuaży dzielą i same są wydziarane, a jeśli nie, to uważają, że co kto lubi i
w sumie co mi to szkodzi, że ktoś tam wygląda inaczej, niestandardowo. Można.
I
tak jeszcze pozwolę sobie dodać, jako osoba posiadająca tatuaże, że ludzie
bardziej „standardowi” (nawiązując do poprzedniego stwierdzenia) nie są dla
mnie gorsi, nudni, nieambitni, czy cokolwiek można sobie wymyślić. Są dla mnie
ludźmi, którzy nie mają tatuaży. Z którymi lubię rozmawiać, dzielić pasje,
spędzać czas, współistnieć. Polecam posiadać takie podejście, albo spróbować je
posiadać, bo chyba warto. :)
Warto mieć takie podejście! Pozdrawiam - bez tatuaży, z małym marzeniem o takowym ;D
OdpowiedzUsuńPolecam, bo dziary są super! <3
Usuń